Autor zdjęcia/źródło: zdj. prywatne Pani Joanny
Dziękujemy za listy do redakcji!
W tym tygodniu swoją poruszającą historię rodzinną opowiada nam:
Pani Joanna spod Gliwic.
Kiedy dowiedziałam się, że jestem w ciąży całkowicie zmieniłam tryb życia. Przeszłam na L4, zaczęłam bardziej o siebie dbać, lepiej się odżywiać. Zrezygnowałam z picia kawy, zaczęłam więcej spacerować. Z radością kompletowałam wyprawkę i niecierpliwie oczekiwałam mojej ukochanej córeczki. Moja ciąża przebiegała wręcz książkowo, nie było żadnych komplikacji, jedynie lekka anemia, z której lekarz prowadzący wyciągnął mnie w bardzo krótkim czasie.
Od początku ciąży ginekolog powtarzał mi, że nie dam rady naturalnie urodzić dziecka ze względu na przewężenie kości miednicy. Kiedy 21 stycznia 2014 r., dzień po planowanym terminie porodu przyszłam do niego na kontrolę, skierował mnie na Oddział Ginekologiczno – Położniczy do szpitala. Na skierowaniu do szpitala lekarz prowadzący uwzględnił, że moja miednica jest ścieśniona i kieruje mnie na wykonanie cięcia cesarskiego.
Po przyjęciu do szpitala wykonano USG i zostałam zbadana . Lekarz zignorował zalecenie lekarza prowadzącego i zadecydował podłączenie kroplówki z oksytocyną i próbę wywołania porodu naturalnego. Wywołanie porodu jednak nie powiodło się i tego samego dnia zostałam przeniesiona na Oddział Patologii Ciąży. Następnego dnia lekarze na oddziale zdecydowali o dalszym wywoływaniu porodu. Kiedy w końcu powiedziałam im o moich obawach odnośnie porodu naturalnego lekarze zapewnili mnie, że jeśli nie będzie postępu porodu od razu wykonają cesarskie cięcie. Zapewnili mnie również, że ze względu na ścieśnienie miednicy nie będą próbowali zakończyć porodu kleszczowo ani poprzez vaccum.
W sobotę 25 stycznia rano miałam zostać ponownie podłączona pod kroplówkę. Pierwsze skurcze rozpoczęły się w nocy z 23 na 24 stycznia około północy. Po kilku godzinach poszłam zawiadomić położną, która kazała mi liczyć czas pomiędzy skurczami i długość skurczu. W końcu skurcze stały się coraz silniejsze i coraz bardziej regularne. Ok. godziny 17:00 24 stycznia trafiłam na porodówkę...
Na sali porodowej czekał na mnie materac upchnięty gdzieś w kącie. Żadnego łóżka, żadnego lekarza, nie dostałam nawet koca, o który poprosiłam. Leżałam na materacu w kącie jak pies i nikt nie raczył się mną nawet zainteresować. W końcu podłączono mi KTG, następnie jakiś stażysta sprawdził rozwarcie. Około godziny 20:00 przyjechała moja mama i kiedy porozmawiała z jakąś lekarką w końcu znalazło się dla mnie wolne łóżko. Potem ponownie podłączono mi kroplówkę z oksytocyną.
Początkowo poród przebiegał pomyślnie. Odeszły mi wody, około godziny 1:00 miałam już pełne rozwarcie, zaczęły się skurcze parte… I nagle wszystko zaczęło zanikać. Skurcze stawały się coraz słabsze i coraz rzadsze. Byłam już wykończona. Kiedy raz na 15-20 minut pojawiał się skurcz, lekarka kazała mi „popierać” i zadowolona stwierdziła, że „główeczka szuka miejsca”. W końcu lekarka (zajęta głównie piciem kawy) postanowiła, że jeśli przez najbliższą godzinę akcja porodowa nie pójdzie do przodu zakończy poród kleszczowo.
Zapytałam co jeśli nie zgodzę się na kleszcze. Odpowiedziała, że wtedy będziemy czekać dalej. Błagałam ją o zrobienie cesarki, również moja mama i siostra prosiły ją o przeprowadzenie cięcia, jednak lekarka była nieugięta.
Obudziłam się w zupełnie innym miejscu. Zegar na ścianie pokazywał godzinę 5:00. Usłyszałam tylko „Dzień dobry, jest pani po operacji cięcia cesarskiego”. Nie wiem jaka część tej informacji do mnie dotarła, zanim zorientowałam się, że niewiele mogę powiedzieć. Zapytałam tylko co z dzieckiem. Powiedziano mi, że urodziło się o godzinie 4:09 i waży
3100 g. Po chwili zjawił się ktoś i wcisnął mi w rękę kartkę ze zgodą na wykonanie cięcia, którą miałam podpisać. Podpisałam. Chwilę później zjawiła się doktor pediatra ze zgodą na natychmiastowe zabranie mojej córki do Kliniki Okulistycznej w Katowicach. Nie zdawałam sobie nawet sprawy z tego co się stało...