Autor zdjęcia/źródło: Krzysztof Bzdeń: Dagmara Weinkiper-Hälsing z synkiem Noelem
Kiedy i dlaczego zdecydowaliście się na zapłodnienie in vitro?
Dagmara Weinkiper-Hälsing: Po dwóch latach naszego związku ja i mój mąż postanowiliśmy rozszerzyć naszą dwuosobową rodzinę o kolejnego jej członka. Początkowo spontanicznie, romantycznie z uśmiechem na ustach, po kilku miesiącach nerwowo obserwując śluz, faszerując się różnymi medykamentami (wiesiołek, maca, promen), dbając o dietę, sposób życia i oczywiście stosując testy owulacyjne.
Nasze współżycie było mechaniczne, co do godziny, niemalże minuty, bo właśnie teraz trzeba, bo teraz może się uda. To był bardzo trudny dla nas okres i czuliśmy się bardzo osamotnieni. Coraz więcej było wokół nas par posiadających potomstwo, byliśmy przewrażliwieni i wszędzie widzieliśmy tylko ciąże, dzieci, wózki. Wszędzie, tylko nie w naszym życiu...
Bardzo trudno było nam odnaleźć się w zawierusze codzienności. W pracy nie potrafiłam się skoncentrować, zaangażować, nic nie było tak ważne jak ta obsesyjna myśl, że coś jest nie tak, coś jest z nami nie tak. Wszystkim się udaje, a nam nie. Staliśmy się społecznymi odludkami, zamkniętymi w naszym wspólnym nieszczęściu.
Po roku bezskutecznych starań skontaktowaliśmy się z lekarzem ginekologiem. Ten po przeprowadzonym wywiadzie skierował nas do państwowej kliniki leczenia niepłodności. Tam przeprowadzono standardowe badania i oceniono nasze szanse i możliwości. Kombinacje mojego PCOS oraz bardzo słabe wyniki nasienia męża nie dawały nam szans na samodzielne, naturalne poczęcie.
Zadano nam pytanie, czy chcemy podejść do IVF, zgodziliśmy się. Dla nas "wyrok in vitro" był swoistym wybawieniem. Odsapnęliśmy, byliśmy w rękach fachowców, od początku wierzyłam w doktorów :-) Nie pomyliłam się.