Wychodzę wczoraj z dzieckiem z "Małpiego Gaju" w Lunaparku i patrzę, że ktoś ukradł jego sandałki. Na konstrukcjach trójka dzieciaków, mój Witek czwarty i liczba par butów się zgadza - 4. Tylko, że zamiast naszych sandałków leżą jakieś wciągane szmaciaki. Idę do biletera i pytam, kto bierze odpowiedzialność za taką sytuację. "Ale ja przecież nie mogę pilnować, kto w jakich butach przychodzi" - tłumaczy się. Ale każe mi czekać i idzie szukać. Po chwili woła mnie, idę z małym na rękach, patrzymy - po drugiej stronie Lunaparku leżą nasze sandały przed zjeżdżalnią dmuchaną. Oczywiście winnych brak. Stoją rodzice, ale na pytanie czyje to dzieci i kto zabrał nie swoje buty, wszyscy nagle głuchną. Takie rzeczy to chyba tylko w Polsce...